Przeszłam parę metrów, siląc się na spokój. Ale pewne uczucie kazało mi uciekać, uciekać jak najdalej stąd. Więc zaczęłam galopować przed siebie, gdzie kopyta mnie poniosą. Śnieg wlatywał mi do oczu, a wiatr szastał pysk, ale biegłam dalej, do nieokreślonego celu. Pragnienie wolności wzmagało się. Teraz nie byłam czyjąś własnością - byłam wolną istotą mogącą robić co chce. Z tego dziwnego szczęścia zaśmiałam się sama do siebie. Biegłam długo, bez zmęczenia. Dwie, może cztery godziny. Czas się nie liczył. Nagle stanęłam przed jakimś starym, drewnianym płotem, podziurawionym przez korniki. Pokręciłam łbem i z łatwością go przeskoczyłam. Znajdowałam się na jakiejś dziwnej, szarej polanie. Nikogo tu nie było. Wyglądała na opuszczoną... Wzdrygnęłam się i poszłam w jej głąb. Usłyszałam za sobą kroki i odwróciłam się. Stał za mną gniady ogier, patrząc na mnie nieufnie, trochę groźnie.
- Co tu robisz? Kim jesteś? - spytał
- Ja... - zawahałam się - Jestem Cassidy, koń andaluzyjski. Uciekłam od właściciela i nie mam gdzie się podziać...
- Hmm... Myślę, że Rose i Silver pozwolą ci zostać. - koń uśmiechał się. Chyba mi zaufał. - Jestem Bei, chodź, zaprowadzę Cię do nich.
- Dzięki... - oniemiała poszłam za nowo poznanym ogierem.
- Staraj się tu nie przychodzić - powiedział Bei - To dziwne miejsce. Niektórym wydaje się straszne i nawiedzone. Ja nie wierzę w te brednie, ale unikam tego miejsca. Jednak jestem obrońcą i muszę pilnować terenów.
Kiwałam głową.
(Bei, czy dokońćzysz?)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz