Galopowałam po terenach naszego stada. Wsłuchiwałam się w śpiew ptaków. Mój ogon latał na wszystkie strony, grzywa rozwijała się w biegu jak wonny, młody, spragniony życia kwiat, a ja sama czułam się jak unoszona przez końskie anioły. Śniegu nie było wiele, ale za to niebo błękitniało z każdą chwilą, pokazując niezwykły majestat słońca. To było moje własne życie. Cieszyłam się, że je mam.
Zamyślenie przerwały mi krzyki dzieciaków. Poznałam, że to Delicate z Rafaello. Pobiegłam w stronę głosu, gdzie zauważyłam Silvera próbującego czegokolwiek nauczyć małe.
- Pomóc ci? - powiedziałam szorstko, ale z uśmiechem na pysku.
Ogier popatrzył na mnie zdziwiony, ale również uśmiechnięty.
- Byłbym niezmiernie szczęśliwy. One są takie niesforne! Delicate nie ma pewności, czy jej się uda i ciągle płacze, a Rafaello nie może się skupić na zadaniu,
Zastanowiłam się.
- Jest do tego szkoła. Mamy klacze, które nauczą ich wszystkiego, co trzeba.
- Owszem, owszem... Ale nie ma to, jak szkoła od własnego ojca! - powiedział dumnie, a ja się zaśmiałam. Silver był naprawdę dobrym ojcem, lepszym niż ja jako matka. Nie miałam czasu, on ten czas znalazł i teraz próbował czegoś uczyć źrebaki. To było nawet trochę wzruszające i upewniające, że będzie im dobrze w życiu.
- Rose? - usłyszałam. - Ziemia do Rose!
Ocknęłam się.
- Przepraszam - potrząsnęłam głową. - Zamyśliłam się. Wiesz co, wezwę może Dream i Sorraię.
Ogier popatrzył na mnie błagalnie.
- No dobrze, nie, ale ucz ich dobrze!
Mrugnęliśmy do siebie, a ja pogalopowałam dalej. Zastanawiałam się, czemu nie chciałam dołączyć do partnera.
<Silver, może chcesz?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz